To historia dwóch kumpli, którzy trzy lata temu wyruszyli na tygodniową wyprawę rowerową. 7600 km przez Europę.
To historia dwóch kumpli, którzy trzy lata temu wyruszyli na tygodniową wycieczkę rowerową. Wszystko zmienia się wraz z telefonem w środku zimy, który budzi w nich chęć realizacji ważniejszego projektu w bardziej słoneczne dni: "Dlaczego nie wybrać się w długą podróż?".
Pomysłów jest mnóstwo: Jedwabny Szlak, USA, Patagonia. Ale szybko, w okresie post-COVIDowej trzeźwości, zgodziliśmy się, że najlepsze dla nas jest ponowne odkrycie Europy. Projekt narodził się i zdecydowaliśmy się podążać szlakiem European Divide Trail, 7600 km szutrowych ścieżek łączących północno-wschodni punkt Europy z najbardziej wysuniętym na południowy zachód punktem, od Grense Jakobselv w Norwegii do Cape Saint-Vincent w Portugalii.
Kilka miesięcy przygotowań poświęciliśmy na wybór naszego sprzętu: rowerów, sprzętu kempingowego, odzieży, sakw, "gapette" (wewnętrzny żart na temat czapki rowerowej) itp.

Lipiec 2023, to wielki wyjazd. Przylatujemy w piękny wieczór o północy na lotnisko Kirkenes. Jest 6 stopni Celsjusza, a my szukamy naszych bagaży na taśmociągu. Pierwsze chwile paniki: Pudełko z rowerem Juliena rozpadło się w deszczu podczas postoju w Oslo, rozrzucając jego rzeczy po całym luku bagażowym samolotu. Ostatecznie personelowi lotniska udało się zebrać wszystkie przedmioty.
Załadowaliśmy nasze rowery Marin Headlands 2 całym naszym sprzętem, wskoczyliśmy na siodełka i odkryliśmy nasze kokpity na nadchodzące tygodnie. Załadowane rowery ważą po 25 kg i są lekkie jak na trzymiesięczną podróż. Julien będzie odpowiedzialny za zdjęcia i filmy, podczas gdy Nicolas zajmie się nawigacją i będzie prowadził dziennik naszych przygód.

Korzystamy ze słońca o północy, niskich temperatur i ciszy, jaką oferują te bagniste krajobrazy, aby pokonywać kolejne kilometry. Przez pierwsze kilka dni pokonujemy ponad 140 km dziennie z wielkimi uśmiechami na twarzach. Jednak nasze kolana i plecy proszą nas, abyśmy trochę zwolnili. Rozpoczyna się długa dyskusja między bólem naszego ciała a naszym mózgiem.
Szybko opuszczamy Norwegię i kierujemy się do Finlandii. Komary są równie liczne, co żarłoczne. Szybko odkrywamy sztuczkę polegającą na pozostaniu w ruchu, ponieważ jest to jedyny sposób, aby się ich ustrzec. Przy najmniejszej przerwie na zdjęcie oddajemy naszą krew około pięćdziesięciu komarom. Większość posiłków jemy w namiocie.
Jeziora są niezliczone. Zapamiętamy Inari (drugie co do wielkości jezioro w Finlandii), nad którym przemknęliśmy w deszczu, i inne mniej znane jeziora, nad którymi rozbiliśmy namiot i zadbaliśmy o podstawową higienę.
W Szwecji zaczynamy przyzwyczajać się do naszej rutyny. Zamierzamy jeździć od sześciu do ośmiu godzin dziennie, a resztę czasu poświęcić na znalezienie miejsca do jedzenia, jedzenie i spanie. To już bardzo dużo.

Miejsca biwakowe są zróżnicowane: idylliczne scenerie nad jeziorem, pośród lasów, na poboczu drogi. Każda noc jest inna, często chłodna, czasem spokojna, innym razem w towarzystwie zwierząt, wiatru i deszczu.
Można poczuć się jak dwie dusze na ziemi pośród niekończącego się lasu, w towarzystwie reniferów.
Przyjazd do Göteborga to zderzenie cywilizacji. Napotykamy zglobalizowane, gęsto zaludnione miasto z mnóstwem kawiarni i barów, które robią nam dobrze. Spotkania w Szwecji były rzadkie, ale tym bardziej cenne. W ciągu 21 dni jazdy na rowerze pokonaliśmy ponad 2800 kilometrów i spotkaliśmy 24 innych rowerzystów, prawie wszystkich zmierzających w przeciwnym kierunku.
Północ w kilku słowach: kilometry szutrowych ścieżek, spotkania, jeziora, cisza i drzewa, kilka pryszniców, zbyt wiele komarów i wspaniałe wspomnienia.
Wsiadamy na prom, aby rozpocząć drugą część podróży w Frederikshavn w Danii. Nic dziwnego, że jest dość płasko, z licznymi ścieżkami rowerowymi; to doskonałe miejsce do robienia postępów i odpoczynku. Kultura schronisk, głównie małych domków, jest bardzo rozwinięta; z łatwością można znaleźć ich setki. Dwóch przyjaciół dołączyło do nas, dzieląc z nami drogę przez kilka dni. Są zmotywowani po 36-godzinnej podróży pociągiem do Silkeborg w Danii.
Pierwsza noc jest idealna na samodzielnie zarządzanym kempingu, gdzie możemy wziąć prysznic i cieszyć się francuską kiełbasą Beaufort przyniesioną przez jednego z nich przy ognisku.
Kolejna noc pozostawia w naszej pamięci niezapomniane wspomnienia: jest ciemno jak smoła, a deszcz leje, gdy jedziemy w kierunku schroniska w lesie, które znaleźliśmy w lokalnych aplikacjach. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że jest pełny. Rozbijamy nasze namioty pod wiadrami z wodą i w momencie, gdy mamy zamiar pożegnać się na dobranoc, słyszymy naszych dwóch przyjaciół ratujących swoje namioty.
Następnie przemierzamy niemiecką wieś pośród turbin wiatrowych i przejeżdżamy przez piękne miasta Hanower, Hamelin i Kolonię.

Wyruszamy ponownie jako duet w kierunku Wogezów, trzymając kciuki za lepszą pogodę i marząc o maślanym rogaliku, a może nawet dwóch. Powrót do Francji rozgrzewa serce; uświadamiamy sobie podróż, którą już odbyliśmy i piękno naszego kraju.
Połączenie Wogezów i Jury jest wymagające, z technicznym terenem. Na szlakach spotykamy kilku wędrowców, a w ich oczach można wyczytać: "Co za pomysł".
Fala nostalgii ogarnia nas, gdy docieramy na Jurę; wspominamy z przyjaciółmi wielki trawers tego masywu. Tak jak kilka lat temu, kiedy zanurzyliśmy się w jeziorze Lamoura i przypomnieliśmy sobie Raymonde pytającą nas: "Czy kiedykolwiek zrobiliście Lamoura-Mouthe?". Odpowiedź brzmi tak i nie (francuski żart).
Noc w Crêt aux Merles okazuje się być wyjątkowym biwakiem. Po rozbiciu namiotu i rozpoczęciu kolacji zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w środku pastwiska, a około piętnastu krów otacza namiot. Nie mamy odwagi przenieść obozu. Słyszymy, jak pasą się, żują i załatwiają swoje sprawy zaledwie metr lub mniej od namiotu. W końcu dźwięk ich dzwonków usypia nas do snu.

Przygoda na Jurze kończy się wspinaczką na Grand Colombier i zasłużoną kombinacją naleśnika i coca-coli na szczycie.
Zjeżdżamy w upał, z temperaturami od 34 do 42 stopni Celsjusza, i stawiamy czoła kolejnemu trudnemu okresowi w okolicach Valence, zanim odkryjemy słodycz Ardèche i jego wąwozów. Opuszczając Aude i wjeżdżając do Hérault, temperatury znów stają się przyjemniejsze. Planujemy zasłużony odpoczynek w Perpignan.
Hiszpania była naprawdę inspirująca. Nie byliśmy do końca pewni, czego się spodziewać, ale spektakl przerósł nasze oczekiwania. Po przekroczeniu Pirenejów odkrywamy zieloną Katalonię, w której każda wioska jest ożywiona kawiarnią pełną autentyczności. Życie jest tam łagodne; popijamy kawę, cañas i sangrię z tapas przy śpiewie ptaków. Następnie krajobrazy zmieniają się, przypominając Mongolię lub marokański Atlas.
Napotykamy dziki i jelenie w bardzo odległych obszarach Hiszpanii. Przemierzamy kilka parków przyrodniczych, Sierra de Cazorla, Sierra de Hornachuelos i Sierra Morena, gdzie spotykamy kilku turystów jeżdżących jeepami i przyjeżdżających fotografować lokalną przyrodę. Machają do nas entuzjastycznie i patrzą na nas jak na dziwne stworzenia, ale widzą w naszych oczach, jak wolni i szczęśliwi się czujemy.
Ostatnie dni były trudne. Nowa fala upałów mocno nas dotknęła, a pragnienie znalezienia odrobiny komfortu stało się oczywiste. Gromadząc się wokół garnków, dokonujemy szybkich obliczeń; jeśli będziemy jeździć po osiem godzin dziennie przez kolejne pięć dni, powinniśmy być w stanie ukończyć.
Przejazd przez Portugalię jest bardzo krótki. Psy pasterskie są słabo wyszkolone i agresywne, a my doświadczyliśmy kilku epizodów bycia ściganym pod górę i w dół. Ale na szczęście udało nam się utrzymać nasze łydki w nienaruszonym stanie.
Prysznice są rzadkością w Hiszpanii, ale udaje nam się znaleźć kilka kempingów lub negocjować z klubami piłkarskimi, aby korzystać z lokalnych obiektów. Gorąco polecamy eko-camping w Cazorla, który koniecznie trzeba odwiedzić.
Przybycie na portugalskie wybrzeże wśród samochodów surferów i zachodu słońca to wyjątkowy moment. Tutaj jesteśmy, poświęcając czas na refleksję nad wszystkim, co osiągnęliśmy i różnorodnością Europy. Jesteśmy szczęśliwi, że mieliśmy okazję odbyć tak długą podróż. Znaleźliśmy przyjemność w trudnościach. To nie był spokojny spacer ani maraton, ale niesamowita przygoda z bikepackingiem w gronie przyjaciół.
